Autor Wiadomość
THunDeR
PostWysłany: Nie 15:01, 21 Cze 2009   Temat postu: Prolog

PROLOG:

Wioska płonęła. Ogień ryczał gardłem trzydziestu palonych strzech.
Na wzgórzu, na wielkim, karym ogierze stał rycerz w czarnej, kolczastej zbroi. Bez ruchu spoglądał na dokonującą się poniżej rzeź. Jedynym świadectwem tego, iż nie był posągiem wykutym z bazaltu były obłoki pary wydobywające się spod hełmu w kształcie głowy rogatego wilka. Tuż za rycerzem stał poczet jeszcze kilku, potężnie zbudowanych, zakutych w takie same pancerze postaci.
Poniżej w wiosce panował totalny rozgardiasz. Pomiędzy chatami biegali ludzie poubierani w skóry oraz inni, wyglądający na mieszkańców. Najeźdźcy rąbali wieśniaków, mieszkańcy próbowali uciekać bądź walczyć. Obcy wojownicy - mężczyźni w skórach, wyciągali po kolei z chat desperacko próbujących bronić się mieszkańców.
Bez względu na płeć i wiek wyciągniętym na zewnątrz podrzynali gardła na miejscu. Rozlegały się straszliwe krzyki mordowanych, płacz kobiet i dzieci. Do harmidru dokładały się wrzaski nielicznych, którzy próbowali bronić się z wnętrza chat, błagania tych wyciąganych na zewnątrz oraz złowrogie bicie dzwonu.
Dzwon bił na wieży ostatniego bastionu oporu - lokalnej kaplicy. Niewielki, kamienny budynek wokół którego zebrała się masa atakujących. Tam właśnie z okien najeźdźców raziły widły, włócznie, topory i wszelka inna zaimprowizowana broń.

Jeden z rycerzy na wzgórzu zbliżył się do wojownika w hełmie rogatego wilka.
-"Panie, to czego szukamy najpewniej znajduje się w kaplicy. Poinstruowałem norsmenów, żeby nie palili budynku."
-"Dobrze." -odpowiedział nieludzko głębokim głosem wojownik. -"Już wkrótce będzie mój..."

Mimo desperackiej obrony widać było, że obrońcy ulegną lada moment. Mimo wielu ciał leżących wokół kaplicy pierwsi norsmeni stawali już w okiennicach, wskakiwali do wnętrza kaplicy.

Nagle rozgległ się tentent kopyt. Wsród harmidru część wojowników zaczęła spoglądać w stronę pobliskiego traktu.
Drogą pędziła kawaleria.

-"Panie znaleźli nas! Tym razem mają przewagę. Widzę barwy trzech różnych oddziałów!"
-"A więc bogowie znów mieli inne plany..." wojownik nadal bez ruchu spoglądał na wioskę poniżej.
-"Panie? Czy zjeżdżamy w imię Khorna? Jeśli nadszedł nasz czas, to pozwól mi..."
-"Ha, ha, ha, ha!" spod hełmu z wilczym pyskiem rozległ się nagle upiorny śmiech. -"Zostawiamy tych tchórzliwych psów. Niech osłaniają nam odwrót. Czas wracać na północ! Jeszcze się spotkamy, odnajdę Cię! W drogę!".

Nad wioską wkrótce rozległy się jeszcze głośniejsze dźwięki bitwy. Ryk niepowstrzymanych zdobywców rychło zmienił się w krzyki grozy. Nikt nie okazywał, ani nie oczekiwał litości. We wnętrzu kaplicy, na rękach matki płakało dziecko. Mały chłopiec, nazwany po ojcu imieniem Eckhardt.
A po drugiej stronie wioski, wysoko na wzgórzu pozostały jedynie ślady trzech ogromnych koni, prowadzące na północ...
THunDeR
PostWysłany: Nie 12:16, 24 Gru 2006   Temat postu:

Mam także wykminiony prolog, ale musze go skonsultować z MG. Dodatkowo planuję napisać dalsze części - okres tułaczki, okres inwazji oraz później przygód z drużyną.
THunDeR
PostWysłany: Sob 13:13, 23 Gru 2006   Temat postu: Eckhardt

Część pierwsza "Nie wahaj się"

-„Nie wahaj się, by tajemnicę na skraju przepaści poznać.” – głos pomarszczonej kobiety zdawał się suchy i ostry.

Odkąd usłyszałem go lata temu pierwszy raz, powraca do mnie w snach... Nie lubię tych snów. Są zawsze pełne grozy i mroku. Widzę siebie, stojącego na dnie otchłani i widzę ją gdzieś w górze – spoglądającą we mnie. Czytającą każdą moją myśl jak w otwartej księdze. W niezgłębionej ciszy i czerni widać tylko jej ogromną niczym księżyc twarz. Starcze i jakby uśmiechające się złośliwie lica wymawiające feralne słowa: „Nie wahaj się, by tajemnicę na skraju przepaści poznać”. Za każdym razem, gdy to słyszę wiem, że te słowa wrócą do mnie w chwili śmierci. Wiem, że będą jej przyczyną. I wiem, że każdy mój oddech – wszystko, co robię – robię po to, by poznać tą tajemnicę.

To Ona jest moim przeznaczeniem, moim Bogiem – jedynym, jakiego jestem pewien – jedynym, jaki mnie nie opuścił. A może jedynym, jakiego ja jeszcze nie opuściłem?

Gdybym miał powiedzieć sam sobie w twarz, czym się kieruję i kim jestem, powiedziałbym, że jestem małym człowieczkiem z dużymi ambicjami. Niczego nie jestem pewien bardziej niż strachu. Strach pojawiał się i towarzyszył mi przez całe życie. Wszyscy się boimy i ja nie jestem wyjątkiem. Ciężko mi się do tego przyznać nawet przed samym sobą, ale boję się. Boję się tego świata. Boję się przyszłości i boję się nieznanego. Nierzadko strach mną kierował. Nadal żyję. Może więc nie jest to taki zły sposób na przetrwanie? Oczywiście tylko do czasu, gdy zdobędę potęgę, gdy wreszcie przestanę się bać. Gdy w końcu wszyscy będą mnie podziwiać, rozpoznawać i szanować. Gdy wreszcie będę kimś.

Wspominam teraz nie wiedzieć czemu czasy dzieciństwa. Matkę i ojca, jak zwykłem go nazywać. Matka kojarzy mi się z zapachem mydła i ciepłymi, miękkimi dłońmi. Może jeszcze ze spracowanymi, zmęczonymi oczami – jedynymi oczami, które potrafiły mnie pokochać. Matka kiedyś musiała być piękną kobietą. Dopóki jej twarzy nie przykrył całun zmarszczek, a jej oczy nie wyblakły od zmęczenia. Zanim jej dłonie nie spękały od ciągłej pracy...
Ojciec był strasznie porządnym człowiekiem. Aż do obrzydzenia porządnym. Pił niewiele (jak na drwala prawie wcale), był uczciwy, nie bił, pomagał, komu mógł. Jak łatwo się domyślić – był więc biedny. Aż dziw bierze, że przeżył matkę...

Śmierć matki...

Miałem wtedy 11 lat. Niełatwo było mi zrozumieć, dlaczego mama jest chora. Niełatwo było patrzeć, jak męczy się tygodniami. Babki uzdrowicielki mówiły, że to z niedożywienia. Podobno palenie w płucach pojawia się z braku sił. Podobno jest jakieś potężne lekarstwo. Podobno prawie nikogo na nie nie stać. Jak mogłem wtedy zrozumieć? Gdybym nie podsłuchał, że umiera...
Ale podsłuchałem. Więc przysięgałem jej przez łzy – ze złością i nienawiścią nierozumiejącego dziecka. Że znajdę lekarstwo, niech tylko wytrzyma jeszcze troszkę. A ona mnie tylko głaskała... i mówiła „Nic to, będzie dobrze, nic to”.
Błagałem Shallyię. Błagałem Sigmara, w którego tak mocno wierzyła. Błagałem nawet Taala, do którego wznosił modły ojciec. Błagałem wszystkich Bogów, których znałem, by dali jej jeszcze więcej czasu. By dali mnie czas na zdobycie lekarstwa.

Bogowie dali jej jeszcze dekadzień. Dekadzień niewyobrażalnej męki. Nienawidzę ich za to. Za ich wyrachowanie, za spełnienie mojej prośby tylko po to, byśmy mogli bardziej cierpieć. By ona cierpiała.

Bo cóż mogłem zrobić w dekadzień...

Najdłuższy dekadzień mojego życia... Dekadzień, na końcu którego przysiągłem sobie stać się kimś. Kimś, kogo będzie stać na uratowanie swoich bliskich. Kimś, kto nie będzie musiał rezygnować z jedzenia by ich wykarmić. Ale ten dekadzień przyniósł coś jeszcze... Babki mówiły, że to maligna, że matka może coraz bardziej bredzić. Ja wiem, że wtedy, tuż przed śmiercią nie bredziła.

-„Synku gdzie ojciec?”
-„Nie ma go – drewno przecież zwozi”
-„Synku gdzie ojciec?”
-„Nie ma, pobiegnę po niego.”
-„Nie idź, bo mi czas już... A jużem myślała... Że skoro wtedy... Mi Ciebie nie zabrali... To już ostaniem razem... Jużem myślała... Od maleńkości bałeś się potem ostawać beze mnie... Jak piecze... Shallyo... Ale wydarlim Cię od nich... Odzyskalim... Jeno ojciec twój nie dożył... Nie dane mu było...”
-„Mamo przecie tato w lesie”
-„Tyś nie drwala syn... Nie drwala...”
-„Mamo?”

Potem pamiętam tylko własny krzyk i płacz.

Po śmierci matki świat zmienił się dla mnie. Ojciec odesłał mnie do dworu. Nie wiedziałem, dlaczego stary pan Von Plitz zdecydował się mnie przyjąć. Zachowywał się, jakby znał ojca. Słyszałem z daleka jak wypytywał go o matkę. A może mi się zdawało?

Przez cztery lata wychowywałem się z trzema synami pana Von Plitza. Właściwie z dwoma. Johann był od nas 8 lat starszy i nie zadawał się „ze smarkaczami”. Bawiliśmy się więc we trójkę. Najbardziej lubiłem Konrada, starszy Zygfryd czasem mi dokuczał. Śmiał się, że boję się zostawać sam. Kiedyś zamknął mnie w pokoju i zostawił do rana.

Ja nie lubiłem go, bo męczył zwierzęta. Kiedyś naskarżyłem, że robi krzywdę kotu. Dostało mu się. Ale drogo mnie to kosztowało.

Znaleźli mnie dopiero na trzeci dzień w południe. Gdy wyciągali z piwniczki na wino byłem zmarznięty, głodny i pogryziony przez szczury. Od tego czasu się ich boję.

Po wyjściu na zewnątrz okazało się, dlaczego nie znaleziono mnie wcześniej. Świat zmienił się po raz kolejny. Okazało się, że stary pan Von Plitz umarł. Jego miejsce zajął Johann. Johann bardzo lubił Zygfryda, w dodatku nie miał nigdy na nic czasu. A już na pewno na dochodzenie, kto zamknął małego Eckhardta w piwniczce. Wolał zajmować się służkami.

W ten sposób zostałem stajennym. W dwa lata później posłańcem. Bo łatwiej było wysłać Eckhardta niż szukać kogoś, kto chce za darmo jeździć konno i potrafi sklecić dwa zdania.

Od Konrada nauczyłem się, że szlachta potrafi być w porządku. Od Zygfryda odebrałem kilka mimowolnych lekcji cwaniactwa. Dzięki Johannowi straciłem dziewictwo ze szlachcianką.

Właściwie był to przypadek. Wracałem właśnie z wiadomością z Pfeildorfu. Skąd mogłem wiedzieć, że Johann właśnie zaciągnął do łóżka młodą Valdsteinównę. Tym bardziej nie mogłem wiedzieć, że schleje się przy tym w trupa. I że zaśnie rozgrzawszy wcześniej nieco swoją partnerkę.

Katrin Valdstein wiedziała, czego chce. Skorzystałem na tym.

Żałowałem tego już na drugi dzień. Okazało się, iż nie wzrusza jej moje uczucie do niej i nie ma ochoty uciekać ze mną w świat. Mało tego – nie omieszkała zasugerować Johannowi, że godnie zastąpiłem go tam, gdzie sam nie stanął na wysokości zadania. Na drugi dzień wylądowałem na ulicy. Pod wieczór kompletnie załamanego znalazł mnie Konrad. Okazało się, iż ukradł dla mnie konia (tego, na którym jeździłem wcześniej) i czterdzieści złotych koron. Nie było zbyt wiele czasu na pożegnanie. Konrad kazał mi uciekać nim Johann zorientuje się o braku wierzchowca. Uściskałem ostatni raz przyjaciela i podziękowałem mu. Odpowiedział żebym nie dziękował i nie wracał nigdy więcej. Nie pamiętam czy kiedyś przez te lata nazwał mnie przyjacielem, ale to przecież było dawno...
Nie miałem ochoty wracać do ojczyma. Podejrzewałem, że moim ojcem był stary Von Plitz. Ale wtedy jeszcze byłem młody i naiwny...

Traktem, który znałem najlepiej był trakt na północ. Tamtędy też podążyłem. Do serca Imperium. I dalej, na wschód... W sam środek piekła.

Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group